Zdarza mi się zakochiwać w butelkach (bez wzajemności niestety). Bywa w każdym razie tak, że wino zaskakuje, czaruje nieprzewidywalnością, nigdy nie męczy, nie wdzięczy się, nie wykoślawia swojego charakteru, nie gna za modami. Stoi w kieliszku bez makijażu: jest, jakie jest, a jeśli rzeczywiście jest dobre, to przez samą swoją prawdziwość jest bardzo dobre.
Jakkolwiek dwuznacznie to brzmi, od dziesięciu lat zawodowo zajmuję się winem. Mam zatem świetną perspektywę na szybką i dynamiczną winną rewolucję. Przykładem białe wino, które jeszcze niedawno stanowiło ledwie czwartą część sprzedawanych butelek; dzisiaj proporcja białe – czerwone, właściwie się wyrównała. Bo wino nie jest już samotną gwiazdą wieczoru, ale towarzyszem – stołu, gorącego słońca, nastroju. Nie jest wyborem a priori, ale elementem kompozycji. A komponowanie zakłada wiedzę, której w narodzie przybywa migiem. Wielu polskich winomanów wie więcej o toskańskich i piemonckich skarbach niż niejeden florentczyk czy turyńczyk. Ha!
Białe w lecie to zatem oczywista oczywistość i choć są wyjątki, jak choćby pewien latający holender, któremu z tego miejsca ślę serdeczności, a który uważa, że białe jest tylko dla kobiet; to przecież wyjątki potwierdzają regułę. Pijmy więc białe niezależnie od płci. I tu dochodzimy do tak zwanego clu enuncjacji. Bo oprócz białych, czerwonych, różowych i innych oczywistych, istnieją jeszcze takie czerwone, że jak białe. Zdarza mi się zakochiwać w butelkach (bez wzajemności niestety). Bywa w każdym razie tak, że wino zaskakuje, czaruje nieprzewidywalnością, nigdy nie męczy, nie wdzięczy się, nie wykoślawia swojego charakteru, nie gna za modami. Stoi w kieliszku bez makijażu: jest, jakie jest, a jeśli rzeczywiście jest dobre, to przez samą swoją prawdziwość jest bardzo dobre. Tak się jakoś dziwnie składa, że większość takich win to te na granicy, między białym a czerwonym. Soczyste, lekkie, niemalże filigranowe; eleganckie, a zarazem charakterne, głębokie, grające w ustach długo, na wielu strunach, choć niezbyt głośno. Obojnaki takie, ciągnąc (uroczą?) frazeologię latającego holendra. Fenomen. Słownikowo, to co się jawi. Jak spadająca gwiazda na sierpniowym niebie (porównanie ładne, że aż kiczowate, ale chociaż na czasie). W każdym razie - Valpolicella Superiore od Pietro Clementiego, starego ponad osiemdziesięcioletniego werońskiego adwokata , który ma w nosie krytyków, winiarskie piśmidła i jak mniemam (choć nigdy tego nie powie) także tych, którzy piją jego wina. Robi jak sie jemu podoba. Maksimum twórczej wolności, która paradoksalnie wyraża się totalnej wierności tradycji ! Może więc sobie pozwolić na Valpolicellę lekkuchną, czystą, beczkową. Najważniejsza jest tu jednak kwasowość – to ona daje tu życie, polot, długość, to ona jest osią równowagi, a zarazem głębi. Dobra Valpolicella to wino lekkie, nienarzucające się, ale treściwe, intrygujące, genialnie brzmiące przy stole. Oto wzór z Sevres. Oto czerwone jak białe!
Rozczuliłem się. I gdyby nie przyczyny obiektywne, to znaczy 7.30 rano, dałbym się staruszkowi spod Werony pocieszyć. A zatem, ciao Pietro, do wieczora !
Polecamy
Wino Clementi Valpolicella Ripasso Classico Superiore