W małżeńskich terapiach (podobno, bo jeszcze nie przechodziłem i daj Boże nie będę musiał) wraca się do początku związku, szuka się źródła, tak by znów z niego zaczerpnąć i odnowić miłość. Mówiąc zupełnie szczerze, psychoterapeuci nie odkrywają tu Ameryki, już Jan Apostoł w Apokalipsie pisał: Pamiętaj więc, skąd spadłeś,
i nawróć się, i pierwsze czyny podejmij! (Ap 2,5). Co prawda Jan pisze tu o chrześcijańskim nawróceniu, dość łatwo można to jednak aplikować. I teraz - tadam - także do wina. Ostatecznie św. Jan jest patronem winiarzy.
Nie zapomnę tego początku w Marche, w środkowych Włoszech, dokąd udaliśmy się razem z bratem, mocno rozklekotanym Peugeotem boxerem. Wybór padł właśnie na ten mało znany region, bo Piemonty i Toskanie mieli już wszyscy, a Marche to była prawdziwa terra incognita, w dodatku, jak zaręczali nieliczni świadkowie, płynąca świetnym niedrogim winem. Idealnie by zacząć z nim w Polsce. Po dwudniowej telepce, z duszą na ramieniu, bo nasz pojazd wydawał się mieć jednak znacznie większy przebieg niż zapewniali sprzedający, znaleźliśmy się na kempingu w Numanie - na hotel nie było nas stać. Obudziło mnie mocne, gorące, prawdziwe włoskie słońce i pierwsza myśl jaka mi zaświtała była dość prosta - co ja tu robię. Gwoli prawdy między “tu” i “robię” było jeszcze jedno słowo, którego nie wypada przytoczyć, choć mam dziwne wrażenie że jakoś wszyscy wiemy jakie ono było. Klamka jednak zapadła - po przejechaniu 2000 kilometrów i zainwestowaniu swoich i cudzych zaskórniaków, trudno się było wycofać Numana kusiła adriatyckim lazurem, my musieliśmy przebrać się i pojechać na pierwszą degustację u Garofoli - jednego z czołowych lokalnych producentów. Ułożyliśmy sobie nawet zgrabną odpowiedź na grzecznościowe pytanie gdzie się zatrzymaliśmy. Uroczy przytulny francuski hotelik - ostatecznie Peugeot to Francuz.
Ten kilkudniowy wyjazd obfitował w degustacje, podczas których udawaliśmy, że jesteśmy poważnymi importerami, a winiarze udawali, że w to wierzą. Właściwe od samego początku wiedzieliśmy jednak, że cel wyprawy nie okazał się mirażem, ale prawdziwą ziemią obiecaną. Mnóstwo charakternego, złożonego, niesztampowego wina, w bardzo dobrych cenach. Z każdym kieliszkiem, od “co ja tu robię”, przechodziłem w kierunku, “może jednak, może warto”.
Jednym z naszych największych odkryć było Verdicchio - lokalny szczep, dający świeże, często mineralne, a zarazem dość strukturalne, oleiste biele, obfitujące w nuty grejpfruta, dojrzałego jabłka, kwiatów i migdałów. Genialne do wszędobylskich ryb i owoców morza, ale doskonale grające solo, bez obficie zastawionego stołu. Verdicchio mające wiele twarzy - zwłaszcza wtedy gdy dotknięte jest beczką albo pochodzi z późnego zbioru - idzie wtedy w nuty miodu i dojrzałej pomarańczy.
Przypomniałem sobie to moje pierwsze spotkanie z Verdicchio całkiem niedawno, sprowadzając do Polski wina od wschodzcej gwiazdy Marche - Leo Feliciego. Gambero Rosso, jeden z najważniejszych winiarskich przewodników w Italii, uznał go w 2020 za winiarza roku. Wygląda na to, że za ten tytuł nie zapłacił - jego biele to prawdziwa stratosfera Verdicchio - wszystko co da się z tego szczepu wycisnąć. Długo czekałem na jego wina - Leo nie jest najprostszy w negocjacjach, zaczęliśmy rozmawiać ponad rok temu, w końcu udało się ułożyć relacje. Być może pomogła chińska zaraza, być może moja nieustępliwość.
Gdy tylko paleta zajechała do magazynu, dość niecierpliwie i nieprofesjonalnie (wino powinno odpocząć po transporcie), otworzyłem butelkę. Z pierwszym niuchem i z pierwszym łykiem, bezbłędnie, w lot, przebyłem dzielący nas szmat drogi i znalazłem się w małym francuskim hoteliku. Piętnaście lat młodszy. Jednak było warto.